W nocy budzi nas serbski pogranicznik, nie może się nadziwić, jak można jechać turystycznie do Albanii, chce kontrolować nasz bagaż, ale po chwili odpuszcza. W autobusie full wypas – jest catering, wino lub koniak dla chętnych. Do Belgradu przyjeżdżamy o 6:30 rano. Kolejny raz niespecjalnie się wyspaliśmy. Szybko przechodzimy na dworzec kolejowy i kupujemy tym razem za 2800 dinarów dwa bilety kolejowe do Budapesztu. Pociąg już stoi na peronie, o 7:30 opuszczamy stolicę Serbii. W podróży korzystając z w miarę pustego przedziału, nadrabiamy zaległości z minionej nocy. Po 8 godzinach jazdy o 15:30 jesteśmy już w stolicy kraju bratanków. Sam dworzec kolejowy Keleti robi wrażenie, na peronie zaczepia nas jakaś kobieta, zlewamy ją, idziemy szukać hostelu. W informacji turystycznej dowiadujemy się, że z jakiś względów wszystkie miejsca noclegowe w dniu dzisiejszym są już zarezerwowane. No nic, wracamy do olanej kobiety, która w ręce trzymała album ze zdjęciami jakiegoś lokum. Szybko okazuje się, ze trafiliśmy idealnie. Kobieta, niejaka Elizabeth, od wielu lat wynajmuje mieszkanie w centrum na ulicy Rakoczy. Dostajemy do dyspozycji dwupokojowe mieszkanie w 200-letniej kamienicy, płacimy 25euro za nas dwoje. Instalujemy się i ruszamy na miasto w nadziei, że Elisabeth już nikogo nam nie dokwateruje w międzyczasie. W Budapeszcie koniecznie trzeba przejechać się metrem, odwiedzamy stadion im. Ferenca Puskasa. Eksplorujemy ścisłe centrum. Dochodzimy nad Dunaj, po drugiej stronie wzgórze Gellerta, budynek Parlamentu robi wrażenie. Przechodzimy mostami przez rzekę tam i z powrotem. Po kilku godzinach zwiedzania wracamy, na szczęście lokatorów nie przybyło, jesteśmy sami. Szybko idziemy spać, to dopiero nasz drugi normalny nocleg w ciągu ostatnich dni.