Jako, że nie ma innej możliwości, Ania zostaje na ławce z plecakami, a ja zaczynam wypytywać miejscowych o transport. Od razu rzuca mi się w oczy auto na albańskich blachach. Kręcę się trochę i czekam, aż wróci kierowca wehikułu. Po chwili przychodzi. Niestety nie jedzie do Albanii, ale zgadza się podwieźć nas parę km do Tuzin. Tam ponoć łatwo znaleźć kogoś jadącego w interesującym nas kierunku. Podróż mija całkiem przyjemnie, nasz kierowca wiezie jeszcze jakąś kobietę. Trochę gadamy, w sumie sam nie wiem, w jakim języku. Koleś podwozi nas na duży parking w miejscowości Tuzin i pomaga znaleźć samochód do Albanii, dostaje monetę 2euro do łapy – chyba jest zadowolony i się żegnamy.
Nasz nowy transport to Mercedes - kombi (po naszemu minibus) z kilkoma Albańczykami w środku. Umawiamy się na 10euro za dwoje do Shkoder – pierwsze duże miasto, jakieś 50 kilometrów za granicą. Po wejściu do środka – szok. W samochodzie jest kierownica, dźwignia zmiany biegów i fotele. Całe pozostałe wyposażenie chyba było niepotrzebne, ktoś wymontował nawet tapicerkę z drzwi oraz obicie sufitu. Siedzimy w blaszanej puszce i czekamy jeszcze aż zbierze się komplet pasażerów. Po chwili ruszamy. Kierowca oczywiście, jak na mieszkańca Bałkanów przystało, na drodze nie grzeszy ostrożnością. Po około 20 minutach jesteśmy na granicy czarnogórsko-albańskiej. Tu kolejny raz się dziwimy – czarnogórcy nie chcą wypuścić samochodu z kraju. Auto na albańskich blachach, pełne Albańczyków nie może wjechać do Albanii, no cóż taka tu codzienność – zawracamy. Kierowca bezradnie rozkłada ręce i wywala nas na granicy, zaoszczędzamy 10euro. Idziemy pieszo przez granicę z zamiarem chwytania stopa po drugiej stronie. Celnicy nie robią żadnych problemów, trochę się tylko dziwią. Wychodząc spod albańskiej budki spostrzegam podjeżdżający do odprawy samochód. Kieruje kilka kroków w jego stronę, a kierowca już otwiera nam bagażnik by włożyć plecaki. Jest dobrze, Albania wita nas niezmiernie gościnnie. Nasi dobrodzieje to para Albańczyków zajmująca się handlem dywanami. Ale dywany to chyba tylko przykrywka, auto ma czarnogórskie rejestracje, a mijani po drodze celnicy i policjanci dziwnie nam się kłaniają. No cóż, nie wnikamy w tutejsze biznesy, z płyty leci skoczny bałkański folk, a my nie możemy przestać się rozglądać. Samochód szybko mknie wąską szosą, a to co widzimy za oknami, kolejny raz powoduje w nas uczucie dużego zdziwienia. Wiedziałem, że Albania to najbiedniejszy kraj w Europie, ale mimo wszystko góry śmieci na poboczach się nie spodziewałem. Jakość drogi też zresztą pozostawia wiele do życzenia. Od czasu do czasu mijamy wioskę składającą się z kilku domów i budy, w której miejscowi sprzedają mięso prosto z haka i inne produkty. Temperatura ok. 30 stopni i owe budy każą nam wątpić w jakość tutejszych wyrobów mięsnych. Jest też coś, co przypomina stację benzynową, ale to tylko tak z grubsza. Zresztą podczas naszej podróży przez Albanię nie widziałem żadnej tankstelli dużych światowych koncernów. Sklepy wyglądają tak, jakby cały towar wyłożony był na zewnątrz przy samej ulicy, nieważne czy to spożywczy czy meblowy- taki folklor zdecydowanie nam się podoba. Wioząca nas para jest bardzo sympatyczna, zatrzymujemy się przed sklepem w mijanym miasteczku i dostajemy zimne napoje w puszce, staramy się dowiedzieć jak najwięcej i choć komunikacja nie jest łatwa – dajemy radę. Po około godzinie jazdy wjeżdżamy do Shkoder, miasto niczym nie przypomina innych widzianych w Europie, bliżej mu raczej do północnej Afryki. W każdym razie podoba nam się. Kierowca wiezie nas na rondo skąd odchodzą minibusy (alb. kombi) do Tirany. Przystanek to iście kuriozalny. Minibusy jeżdżą dokoła ronda tak długo aż zbierze się komplet pasażerów. W każdym momencie można machnąć ręką, a po chwili już coś podjeżdża. Tak więc długo nie musimy czekać i jedziemy do Tirany. Podróż trwała niecałe 3 godziny, widoki za oknami bezcenne – motor przerobiony na 6-osobową taksówkę i inne tego typu wynalazki. Dziwi i ciekawi nas dosłownie wszystko. Nawierzchnia drogi pozostawia wiele do życzenia, ale widać powoli przeprowadzany remont. W marszrutce spotykamy kobietę, która była kiedyś w Polsce. Chyba mile wspomina nasz kraj, bo dostaliśmy od niej na odchodne czekoladę. Wszyscy pasażerowie gdzieś po drodze wysiadają, do Tirany dojeżdżamy tylko my. Jest godzina 15. Wjazd do miasta iście wielkomiejski – mijamy ludzi jadących na osiołkach. Koleś, który wiózł nas z granicy powiedział, że stawka za przejazd to maksimum 5euro za 2 osoby, niestety kierowca busika twierdził inaczej, daje mu 10 i po krótkiej wymianie zdań odpuszczam – wszak niecodziennie wiezie turystów z Polski. Punkt pierwszy w Tiranie to wymiana kasy, na granicy oczywiście nie było czasu zorientować się w kantorach. W pobliskim banku kurs całkiem przyzwoity, dajemy europejski banknot, w zamian dostajemy pliczek lek’ów. Mamy walutę, szukamy noclegu. W Internecie znaleźliśmy namiar na jakiś hostel w centrum miasta, szybko kupujemy plan Tirany i idziemy zgodnie z mapą. Niestety po przyjściu pod wskazany adres okazuje się, że nikt nie słyszał o tym przybytku. Żar leje się z nieba, z chęcią pozbylibyśmy się już plecaków. Na parterze pobliskiego bloku dostrzegamy kafejkę internetową. Szybko znajdujemy kolejny (jak się okazało jedyny w Tiranie) hostel. Właścicielka kafejki dzwoni ze swojej komórki do właścicieli, jest miejsce – rezerwujemy. Tirana Backpacker Hostel mieści się niedaleko centrum na ruge Elbasanit – przy tej samej ulicy, co ambasada USA. Nam nie chce się już butować, na placu Skanderbega bierzemy taksówkę. Hostel okazuje się być całkiem przyjemną oazą zieleni, przestronna piętrowa willa z dużym ogrodem. Prowadzi go grupa młodych ludzi, świetnie mówią po angielsku i wydają się bardzo sympatyczni. Towarzystwo w hostelu iście światowe, są Francuzi, jest Amerykanin, Norweg, Kanadyjczyk. W sumie nic dziwnego skoro to jedyny hostel w mieście (z tego co wiem, ta sama ekipa właścicieli otwarła już drugi w innym miejscu w Tiranie). Cena mogłaby być niższa, no ale co zrobić - 12euro za osobę na zbiorczej sali z piętrowymi łóżkami (drożej niż w Paryżu). Instalujemy się, bierzemy prysznic (karteczka na drzwiach łazienki informuje nas o ciągłym kryzysie w Albanii i możliwości braku wody) i ruszamy zobaczyć tą jedną z najmniej znanych europejskich stolic. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to ogromny kontrast, bieda przeplata się z bogactwem. Z mapy dowiadujemy się, że niedaleko naszej noclegowni znajduje się mauzoleum Envera Hodży – bardzo ciekawy budynek w kształcie piramidy – niestety już opuszczony, z powybijanymi szybami. Nadal jednak robi wrażenie. Przekraczamy rzekę Lanę i idziemy główną aleją w kierunku centrum. Centralne miejsce w mieście to plac Skanderbega, z dużym pomnikiem patrona tego miejsca na koniu. Ponoć to największy narodowy bohater. Wokół placu jest kilka interesujących budynków, Bank Narodowy, monumentalny Hotel Tirana, meczet (choć Albania jest raczej krajem świeckim) oraz Muzeum Narodowe (zwraca szczególną uwagę za sprawą kolorowej mozaiki na frontowej ścianie). Idziemy dalej główną ulicą, miasto jak miasto, pełno samochodów, sklepy, banki – widać, że Tirana szybko nadrabia stracony czas. Ciekawostką może być dworzec kolejowy, w kraju jest niewiele linii, a tabor pozostawia wiele do życzenia. Po kilku godzinach zwiedzania wracamy do hostelu, mijamy jeszcze tirańskie dwie wieże – nowa siedziba jakiegoś banku. Wieczór spędzamy na rozmowie z gospodarzami o tym, jak żyje się w Albanii. Miejscowy browar niczego sobie. Około 22 kładziemy się spać, nasz poprzedni dzień trwał 48godzin