Pobudka o 9:00. Obowiązkowa kawa, małe śniadanie i GO TO THE CITY. Igor zobowiązuje się zabrać nas do Gaju Szewczenki po południu. Nie jesteśmy tacy, co by odmawiali w zaistniałej sytuacji. Umawiamy się pod Wysokim Zamkiem o 13:30.
Zaczynamy od Opery Lwowskiej. Już z zewnątrz prezentuje się naprawdę cudnie, dlatego postanawiamy zobaczyć, co jest w środku. Wejściówka: 10hr. Po kilkunastu minutach mieni nam się w oczach od złota i czerwieni. Warto zobaczyć ten przepych. Nie tylko dla zasady, ale tak po prostu, by doświadczyć pewnego poziomu estetyki i bogactwa.
Spacerkiem przez Prospekt Swobody zmierzamy do Wysokiego Zamku. Niestety, nasz przewodnik traktuje tą drogę trochę po macoszemu, dlatego chwilę błądzimy, ale w końcu znajdujemy odpowiedni kierunek i dochodzimy do schodów zmierzających na sam szczyt. Jest tam grupa młodzieży, która urządza sobie zawody we wchodzeniu po schodach… na rękach. My postanawiamy wejść po naszemu- przebierając szybko nogami. Na górze okazuje się, że z Wysokiego Zamku została jedna ściana, na szczycie której wygłupiają się dzieciaki, a w miejscu warowni stoi już tylko tzw. Kopiec Unii Lubelskiej. Na górze zastajemy tłumek ludzi, a wśród nich kibiców Dynama Kijów z flagą swojego klubu. Ciekawe- to tak jakby w Katowicach paradowali kibice Zagłębia Sosnowiec… Jak widać, na Ukrainie obowiązują inne, lepsze zasady.
Widok z kopca jest uroczy- panorama całego miasta,ciekawe kłódki doczepione do balustrady na znak miłości bywających tam par i wiatr we włosach, który jest zbawienny w tym upale.
Na dół schodzi się znacznie szybciej. Pod kopcem czeka na nas Igor i zawozi nas do Gaju Szewczenki, a dokładniej pod Muzeum Etnograficzne. Bardzo mu zależy, żebyśmy tam poszli, więc nie chcąc zawieść naszego przyjaciela, tym bardziej, że podwiózł nas pod same wejście, stajemy w kolejce po bilety. Przy wejściu spotyka nas niemiła niespodzianka. Kiedy kupujemy bilety wstępu (10hr/os), sprzedająca je babuszka dostrzega u nas aparat fotograficzny. Okazuje się, że za możliwość robienia zdjęć trzeba zapłacić dodatkowe 25hr. Tego nie możemy przeboleć i Marcin wdaje się w dyskusję. Słyszymy przekleństwa pod adresem wszystkich Polaków- widać, że pamięta czasy, kiedy nie byliśmy z Ukraińcami na stopie przyjacielskiej. Mówi, że albo oddamy „bateryjkę” albo nie wchodzimy. Co prawda mamy zapasową w plecaku, ale już odpuszczamy, płacimy ekstra za aparat i wchodzimy do środka. A w skansenie jak to w skansenie- chaty, obory, szkoła i śliczna cerkiew, w której podpatrujemy odbywający się właśnie chrzest. Skoro już zapłaciliśmy, to cykamy parę zdjęć i wychodzimy z muzeum rzucając wyzywające spojrzenie w stronę Ukrainki. Zmierzamy w kierunku Cmentarza Łyczakowskiego. Wstęp na cmentarz to 10 hr/os plus 5hr za możliwość robienia zdjęć. O nie, drugi raz się na to nie nabierzemy. Pasujemy. Jedyne, na czym nam bardzo zależy to Cmentarz Orląt Lwowskich. Niestety, nasz przewodnik i tutaj zawodzi. Błądzimy jakieś 40 minut (znajdując w międzyczasie dziurę w płocie cmentarza, którą można się średnio legalnie dostać do środka) i w końcu, całkowicie z boku, znajdujemy wejście na COL. I tu prawie trafia nas szlag- okazuje się, że wrota są zamknięte, a przez mur można zobaczyć naprawdę niewiele. Rozczarowani, idziemy na przystanek tramwajowy zaraz obok, wsiadamy w tramwaj nr 7 i wracamy na rynek. Wysiadamy obok targu z książkami, robimy kilka fotek i ostatkiem sił czołgamy się ku polecanej przez Igora restauracji „Puzatej Chaty”. Mieliśmy zastać pyszne i tanie jedzenie, tymczasem stwierdzamy, że jest go niewiele na talerzu i jest drogie- kawałeczek mięsa, parę ziemniaków i odrobina surówki: 60 hr. Zdzierstwo! Na pocieszenie idziemy do tej samej knajpki, w której byliśmy wczoraj- bardzo charakterystyczna na samym rynku, całkowicie pod gołym niebem, stoliki są ustawione wokół fontanny. Polecam torcik czekoladowy! Zauważamy ciekawą rzecz- kiedy jest ci zimno, wystarczy powiedzieć kelnerowi, przyniesie koc, którym śmiało można się opatulić.
W drodze powrotnej Marcin postanawia zmierzyć się w szachy z bywalcami Prospektu Swobody. Na każdej prawie ławce mają miejsce małe zawody. Pierwsze pytanie jakie pada z ust miejscowych to "Która kategoria?". Już wiemy, że łatwo nie będzie. przegrywamy całe 5hr w bardzo miłej atmosferze i ruszamy do domu.
Pakujemy manatki i żegnamy się z panią domu, Nadią, która zdążyła wrócić do domu. Igor chce nas podwieźć na dworzec- nie oponujemy.
Pociąg… O ile Marcin podróżował już po Ukrainie i zna warunki, jakie panują na kolei, o tyle dla mnie wszystko jest nowością. W zasadzie to trochę mnie to wszystko przeraża. Wchodzę do wagonu i widzę tylko wystające stopy z łóżek… Rozkładamy się u siebie, chwilę rozmawiamy ze spotkanym Polakiem, Łukaszem, który zmierza do Kałuszy, ładujemy się na górę i stamtąd już ani rusz. Po chwili gaśnie światło i zaczyna się zbiorowe chrapanie. Marcin nie odstaje od reszty. A mnie pozostaje wsadzić słuchawki do uszu i starać się nie słyszeć niczego poza muzyką. Około 1:00 zaczynam odpływać..