Dzień zaczęliśmy od wizyty u "naszej" krawcowej- w końcu trzeba odebrać moją nową sukienkę. Okazuje się, że jest jeszcze parę poprawek do zrobienia, ale przy okazji....wybieram jeszcze jedną ;) Marcin nie może być gorszy, więc zamawia sobie eleganckie spodnie. Wszystko ma być gotowe na 17, a cena za wszystkie trzy rzeczy to 60 $.
Do plaży postanawiamy jechać wypożyczonymi rowerami (1 $ za dzień). Co prawda w hotelu powiedzieli, że to pół godziny pieszo, ale już kilkakrotnie poznaliśmy te dziwne wietnamskie miary odległości, więc nie ufamy ani trochę tym zapewnieniom. Jak się okazuje, słusznie. Rowerem jedziemy 15 minut. Inna rzecz, że właśnie odkryliśmy, iż nigdy wspólnie nie jechaliśmy rowerem, co oznacza, że na siodełku siedzieliśmy ostatnio co najmniej 7 lat temu.Co za wstyd!
Wjazd rowerem na plażę jest niemożliwy, ale oczywiście są parkingi za 5000 dongów. Ludzi na plaży niewiele, sporo leżaków pod parasolami ze strzechy. Po całej plaży są porozrzucane łodzie w kształcie łupiny orzecha włoskiego. Do tego oczywiście knajpy. Leżaki pod parasolami są za free, ale zasada jest taka, że zjesz posiłek w barze. Bardzo dobry układ! Słońce praży, w cieniu o godz. 11 jest 36 stopni. Woda w morzu cieplutka i przezroczysta- kąpiel to naprawdę przyjemność. Parasole dają dużo cienia, więc chyba po raz pierwszy leżenie na plaży mnie nie męczy. Zazwyczaj po godzinie mam dość, a tutaj mogłabym się nie ruszać. No, ale trzeba w końcu coś zjeść, więc robimy godzinną przerwę na obiad i wracamy na swoje miejsca. Ok. godziny 16:30 zaczynają schodzić się miejscowi, a leżaki, które nie są zajęte, są zastępowane stolikami i krzesełkami- plaża zamienia się w jeden wielki bar. Po 17 zbieramy się do hotelu. W stronę plaży kieruje się mnóstwo skuterów, po prostu całe kawalkady. To chyba zmiana warty: większość turystów spada na miasto, a miejscowi opanowują plażę.
Wieczorem odbieramy nasze ubrania- idealnie uszyte-i standardowo dopełniamy wieczora w barze. Jutro od rana znowu plaża :)