Tym razem jazda busem okazała się prawdziwą masakrą. Oczywiście jechaliśmy tutejszą pierwszą klasą: nowoczesny, wyposażony w wi-fi, wc oraz łóżka autobus naprawdę robi wrażenie. Takim samym jechaliśmy do Sapy. Zasadnicza różnica polega na tym, że tym razem ktoś odpuścił sobie czyszczenie kibla, co spowodowało, że każde otwarcie drzwi przez pasażera oznaczało smród w całym busie. Nawet małe dziecko rzygnęło prosto na swoją mamę, dokładając swoje trzy grosze do ogólnie panującego aromatu. Absolutnie nie mam pretensji-sama mam wszystko już w gardle. Wątpliwej atmosfery dopełnia fakt, że kierowca puszcza w tv jakieś wietnamskie kabarety ustawiając głośność w możliwie najwyższej opcji. Jeśli tak ma być przez całe 14h to nad ranem będę mówić biegle po wietnamsku....
Ciężko zasnąć. Tak jak to bywa w miejscach publicznych: tu ktoś charka, tu ktoś prycha, tam ktoś chrapie. Pierwszy raz wybraliśmy z Marcinem łóżka na górze i to był chyba zasadniczy błąd, bo buja prawie tak jak podczas sztormu, który mieliśmy okazję przeżyć płynąc do Norwegii parę lat temu. Dobra rada dla podróżujących busami sypialnymi: podobno najdłuższe są pierwsze miejsca. Po drodze kierowca zawsze bierze jakichś autostopowiczów, więc układa ich do spania w przejściu. Jeśli śpi się na dole to zazwyczaj ma się kogoś zaraz obok siebie. Żeby tego uniknąć można położyć się pod oknem po tej stronie, która wiedzie do wc- zauważyliśmy, że tam zostawiają przejście.
Gorzej, jeśli leżymy na środku, bo wtedy zazwyczaj z jednej strony mamy dodatkowego pasażera. Myśleliśmy, że rozwiazaniem sytuacji będzie usadowienie się na górnych łóżkach, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo tam buja- lepiej sobie odpuścić. Pozostają miejsca z tyłu, które wydają się bardzo wygodne, ale są zaraz koło drzwi do wc- w przypadku takiej awarii jak nasza, naprawdę można mieć problem.
Do Hue dojeżdżamy o 9:45. Powiedzmy, że zgodnie z czasem, bo opóźnienie wynosi tylko 45 minut, a to naprawdę nieźle. Od razu atakują nas hotekarze. Decydujemy się na jeden, który w zasadzie jest tuż przy naszym przystanku autobusowym. Nocleg mamy za 8 $ i jest stąd względnie blisko do cytadeli, którą planujemy zobaczyć. Ale najpierw łazienka i śniadanie.
Wejściówki do Cesarskiego Miasta kosztują 105 dongów/os, czyli jakieś 15 zł. Kasa znajduje się w Księżycowej Bramie. Dalej prosto i tam wchodzimy do głównej sali tronowej-najważniejszego miejsca w całym mieście. Jak można się domyślać, to tutaj odbywały się wszystkie oficjalne uroczystości państwowe. Z drugiej strony sali tronowej wyjście prowadzi do Zakazanego Miasta, niegdyś wstęp miała tam tylko rodzina królewska oraz służba, a dziś każdy może wejść i zobaczyć.... no właśnie... można zobaczyć co najwyżej film o tym, jak wyglądało kiedyś to miejce, bo generalnie wszystko zostało zniszczone orzez Amerykanów w czasie wojny i do dziś się nie odgrzebało. Pewnie dla historyka jest to raj, bo można zobaczyć stare mury, krużganki itp., ale dla przeciętnego zjadacza chleba, który chciał zobaczyć prawdziwe zakazane miasto to jest to spore rozczarowanie. Pozostaje jechać do Pekinu...
Upał daje się nam we znaki, więc szybko ewakuujemy się z cytadeli, łapiąc po drodze rikszę, która zawozi nas za 50 dongów (cena zaczęła się od 200) do hotelu. Idziemy spać.
Po trzygodzinnej drzemce udajemy się na pyszną obiado-kolację, a potem z powrotem do hotelu. Marzy nam się już plaża w Hoi An- na szczęście to już jutro! Problemem stają się tylko delikatne sprawy jelitowe... ale o tym nie ma co pisać dokładniej ;)