O 4:10 wysiadamy pod dworcem Nepliget w Budapeszcie. Liczyłam po ciuchu, że będzie to jakieś mniej więcej centrum, ale się myliłam. W dodatku miejsce, z którego odchodzi bus Orange Ways znajduje się w zupełnie innym miejscu- według pani sprzedającej nam bilety to tylko 50 metrów różnicy, ale dojście tam... Naprawdę, ktoś średnio ogarnięty ma prawo w ogóle nie znaleźć tego miejsca. Generalnie trzeba przejść na drugą stronę ulicy przejściem podziemnym. Pod nogami powinniście zauważyć strzałki. Stacja Orange Ways to nic innego jak słup z kartką, na której napisana jest nazwa linii. Masakra. Wracamy na Nepliget, żeby nie marznąć. O 7:00 podjeżdżają dwa autobusy z "pomarańczowej linii". Generalnie panuje ogromny chaos, nie ma żadnej listy pasażerów, a podobno jest jakiś podział między busami. Wszyscy biegają jak nienormalni. Gdy w końcu udaje nam się wsiąść do środka i ruszyć (z półgodzinnym opóźnieniem) po około 45 minutach "hostessa" informuje nas, że musimy zawrócić, bo drugi autobus ma jakiś problem i musimy pomóc. Generalnie "prosi o cierpliwość". Wracamy jakieś 15km, gdzie utknęła reszta, kierowcy zapalają sobie spokojnie papierosy i rozmawiają na zewnątrz, a w środku powoli zaczyna wrzeć.... Po chwili wchodzi nasza hostessa i informuje nas, że nie ma żadnego problemu, tylko "nasz kierowca lepiej zna tamten bus, więc zamienimy się kierowcami". Zaczynamy się wszyscy zastanawiać, czy nasz nowy szofer wie, gdzie jest hamulec, gaz i sprzęgło, skoro nie potrafił kierować poprzednim busem.... Po ok. 10 minutach jazdy zatrzymujemy się i drugi kierowca wychodzi i pyta o coś ludzi na chodniku. Wygląda jakby pytał o drogę. Sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy i znowu wszyscy pasażerowie zaczynają się denerwować. Siedzący obok nas pan powiedział nam, że drugi kierowca (porozumiewający się tylko po węgiersku) nie pytał o drogę, tylko o aptekę... Teraz to już zaczyna być grubo... Pojawia się pytanie "co jest nie tak z naszym drajwerem?". Gdy zatrzymujemy się gdzieś i wychodzi na zewnątrz dwóch pasażerów i idzie do pobliskiej apteki wstaję i idę na początek zapytać o co kaman. Dowiaduję się, że dziewczyna siedząca na pierwszym siedzeniu całą podróż zwraca wszystko i nie są w stanie jej nijak pomóc, bo każda tabletka ląduje w woreczku, a dziewczyna, która właśnie wyszła jest lekarką, więc szuka leku w ampułce, żeby zrobić zastrzyk. Całe zamieszanie- łącznie z robieniem na siedzeniu zastrzyku w pupę- trwa jakąś godzinę.
Po jakimś czasie dojeżdżamy do stacji benzynowej. Dowiadujemy się, że jest problem, bo kierowcy muszą kupić winiety, a nie działa system, który to wszystko obsługuje. Jakieś marne to tłumaczenie, ale teraz to już większość się po prostu śmieje. Kiedy po kilkunastu minutach sytuacja się wyjaśnia i odjeżdżamy, po kilku kilometrach zatrzymuje nas policja i..... nie możemy jechać dalej, bo........mamy niewłaściwą winietę. Musimy się wrócić do stacji i kupić nową. Dosłownie czujemy się jak w jakimś Monthy Pythonie. Kosmos.
Na miejsce docieramy z 3-godzinnym opóźnieniem.