Na pociąg przychodzimy w sam raz, kupujemy bilety i wsiadamy. Stan naszego środka podróży-całkiem całkiem, choć zdecydowanie gorzej niż w Rumunii. Natomiast zdecydowanie lepiej niż w Polsce (wyłączając nowoczesne Koleje Śląskie). Uradowana otwieram zakupioną wczoraj Ice Tea, która jest tak cholernie słodka, że chyba zaraz mi wypadną wszystkie zęby. Nie pijcie tego! Fuj. Nas szczęście mamy wodę.
Jedziemy przez pola i jakieś malutkie wioski,w których większość domów to ruina. Pozarywane dachy, podziurawione mury... Bieda aż piszczy. Nic dziwnego,w końcu to z dala od morza, nic tu nie ma, nie ma turystów więc i kasy. Totalna masakra.
Do Ruse dojeżdżamy ok. 14. Od razu rzucają się na nas taksówkarze i proponują podwózkę nawet do Bukaresztu. Pierwotny plan jest taki: dostać się na granice, przejść ją i albo łapać stopa albo znaleźć bus do stolicy. Tam czeka na nas Ana, nauczyciela która zgodziła się nas przenocować w ramach Hospitality Club. Tymczasem okazuje się, że busów na granicy nie uświadczymy,mamy do wyboru bus do Bukaresztu (który staje w Giurgiu, ale to byłaby paranoja przecież), który będzie....jutro(20 BLG) albo pociąg za godzinę (19BLG). Taksówkarz chce 10 BLG za dowiedzenie nas do mostu przed Giurgiu. Most jest płatny dla aut (podobno 6euro). Nie wiemy co będzie na granicy itd., więc decydujemy się na pociąg. Jemy jakiegoś hot-doga(parówka miała smak....no cóż, tak właśnie wyobrażam sobie mięso z psa...) i wskakujemy do pociągu.