Dzisiaj rozpoczynamy dzień od plażowania. Nie idziemy na najbardziej zatłoczoną Mamaia Beach, ale udajemy się na pobliską plażę, gdzie jest większy spokój. Spędzamy tam parę godzin, co owocuje pięknym, póki co czerwonym, ciałem ;) Pierwszy raz widzimy też meduzę wielkości dużej pizzy (właściwie to już mała ośmiornica). Chyba nie jest to coś normalnego, bo kilka osób robi zdjęcia (w tym oczywiście my). Moja psychika jest lekko skażona faktem, że widziałam coś takiego, ale odważnie wchodzę do wody... Jest super. Po udanym plażowaniu idziemy coś zjeść. Trafiamy do Restauracji La Dolce Vita. Marcin jest średnio zadowolony z wielkości porcji, ale dopycha się moją :)
Najedzeni jedziemy na Stare Miasto. Wczoraj nie zdążyliśmy wejść na minaret, z którego podobno rozpościera się piękna panorama miasta. 140 schodów w górę (wejściówka 4RON/os)- niech żyje Chodakowska ;) Marcin troszkę zdycha, ale widok jest tego wart! Zejście trwa znacznie krócej, na szczęście. Włóczymy się po starych, rozkopanych uliczkach, zastanawiając się, jak można dopuścić do takiego stanu.... W ten sposób docieramy do budowli, która okazuje się kasynem- dzień wcześniej pomyliliśmy kasyno z niby hotelem, który tak naprawdę jest siedzibą rumuńskiej marynarki wojennej. Kasyno jest przepiękne, aczkolwiek- cóż za zaskoczenie!-trwa remont. Poza ochroniarzem żadnych pracowników ani widu ani słychu... Jako, że jest sobotni wieczór, postanawiamy wraz ze wszystkimi chyba mieszkańcami Konstanty udać się na Mamaia. Wsiadamy w 40tke i po kilkunastu minutach wysiadamy przy pierwszej stacji kolejki linowej. Fajny bajer. Na długości całego kompleksu Mamaia można przejechać gondolą z boskimi widokami. Tak też robimy. 15 RON/os i bilety już są w naszych rękach. Jedziemy sami. Nie przewidziałam jednej kwestii: poza urodą odziedziczyłam po mamie lęk wysokości (Bożenka na pewno to czyta,a więc DZIĘKUJE MAMUSIU :)). Mówiąc dosłownie: sram po gaciach. Zwłaszcza, gdy mój mąż wstaje i robi wygibasy na wysokości.... nawet nie wiem jakiej. Łzy, groźby, prośby-Marcin bawi się w najlepsze widząc jak się boję... Na szczęście moja katorga kończy się i wysiadamy. Mamaia to jedna wielka imprezownia. Deptak w stylu polskim: mnóstwo pamiątek, żarcia i (to może już nie takie znowu polskie) ekskluzywnych klubów. Po ulicach jeżdżą wielkie auta-platformy z przebranymi dziewczynami, które albo tańczą albo się po prostu wyginają. Muzyka dudni, wokół auta biegną ochroniarze. Jest moc ;) Wszyscy filmują, robią zdjęcia itp. Generalnie- szał pał. Wracamy do domu, po drodze zaopatrujemy się w wino. Wieczór spędzamy w towarzystwie naszej gospodyni i jej znajomych rozmawiając i porównując nasze ojczyzny. Z ciekawych rzeczy: w Rumunii nie ma czegoś takiego jak ubezpieczenie, Rumuni płacą za każda wizytę u lekarza. Joana jest w ostatniej klasie szkoły średniej i chce iść na medycynę, chce zostać chirurgiem, a potem pracować za granicą, bo tutaj zarobek lekarza to ok. 1000 RON. Generalnie pensje są o połowę niższe, a ceny w sklepach porównywalne do naszych (a zwykły sok pomarańczowy 8zł!!!).
Idziemy spać dość późno, bo ja dostaje drgawek... Na szczęście mamy w pokoju dodatkowe koce, więc przykrywam się czym się da, biorę Gripex Max i zasypiam. To ewidentnie objaw niewielkiego udaru.