Wstajemy o 6:30. Trzeba przyznać, że nie jesteśmy super wypoczęci, ale świadomość jednego busa do Konstanty dziennie mobilizuje nasze siły. Robi się gorąco, kiedy pan w autobusie mówi nam, że trzeba mieć rezerwację, żeby móc jechać. Oczywiście nie mieliśmy o tym pojęcia. Na szczęście można się dogadać po angielsku. Dowiadujemy się, że w wakacje jest jeszcze jeden bus o 12, ale tam też są zarezerwowane wszystkie miejsca.Co prawda istnieje szansa, że ktoś się nie pojawi, ale kwestia "może, ale nie musi" nie jest satysfakcjonująca. Nagle widzę lekkie zamieszanie, kierowca coś tłumaczy i okazuje się, że jest jedno wolne miejsce teraz. Pytanie, czy Marcin będzie chciał siedzieć na podłodze? Mówimy im, że z wielka chęcią i "of course" i to żaden problem itp. Marcin zaciska zęby i już siedzimy w busie (płacąc oczywiście pełna cenę za przejazd-150 RON/2 os). Miła pani, która tu wszystko ogarnia i dobrze mówi po angielsku daje nam kolejną cenną informacje: do Vaslui mamy nawet dwa miejsca, a potem podłoga :) Do Vaslui jedziemy ok. godzinę i tam towarzystwo się miksuje. Zauważam, że kierowca znowu zaczyna jakieś kombinacje (jest w tym dobry). Kilka telefonów, jakieś rozmowy z nowymi pasażerami i..... do końca trasy mamy dwa miejsca siedzące :))) Nie wiem co się stało, ale nie wnikam- grunt, że dupa nie będzie bolała, w końcu to jeszcze jakieś 6h jazdy!
O 11:15 zaliczamy dłuższy postój na obiad gdzieś przed miastem Galati (tak przynajmniej wynika z niepodlegających dyskusji obliczeń mojego męża).
Trzeba zaznaczyć, że każdy z busiarzy wiozących nas do tej pory nie ściąga nogi z gazu prawie wcale. Jest to ok do momentu, w którego nie kończy się to w taki sposób jak teraz: pani od angielskiego, o której wcześniej wspominałam, wychodzi na zewnątrz z pełnym woreczkiem, kończąc tam to, co zaczęła w autobusie.. Ciężko w to uwierzyć, ale naszły mnie w tym momencie wspomnienia sprzed trzech lat, kiedy to wracając z Gruzji przez Turcję, Marcin przez kilka godzin wiózł w rękach worek-może nie o takiej samej zawartości, ale na pewno całkiem podobnej ;) Różnica też polega na tym, że Marcin był blady jak trup, a owa pani nawet z problemami żołądkowymi ma brązową cerę ;)
Interesująca postacią jest też pewien wyglancowany Rumun, mniej więcej 32-35 lat, który niemal całą drogę czyta babskie plotkarskie gazety. Marcin nie może mu tego darować i sądzę, że na pewno by się nie polubili :)
Do celu dojeżdżamy ok. 15:45. Kompletnie nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy,a każdy zapytany mówi co innego... Widzimy tylko wielkie centrum handlowe CONSTANTA MILL. Dzwonimy do kilku hosteli, które były w przewodniku, ale w zasadzie to było z góry skazane na porażkę- sezon w kurorcie.... Uderzamy do jakiegoś busiarza, który obiecuje nam pomóc znaleźć nocleg. Płacimy za przewóz 2RON/os. Zauważamy, że jako jedyni nie dostaliśmy biletów, więc wiadomo, że kasa poszła do kieszonki ;) Wiezie nad dosłownie kilka minut i każe wysiąść.... Jesteśmy w samym centrum Mamai, największego centrum rozrywki plażowej ;)
Idziemy do pobliskich hoteli, ale poza ceną załamuje nas fakt, że nie ma nigdzie miejsc i panie twierdzą, że nigdzie ich nie znajdziemy... Mnie powoli trafia szlag, plecak uwiera, zaczyna się sprzeczka z Marcinem i pewnie już bym się tysięczny raz z nim rozwodziła, ale docieramy do grupki ludzi z kluczami w ręce. To tutejszy znak, że proponują nocleg na prywatnej kwaterze. Zagadujemy i ich cena to 50 euro za dobę. Kosmos jakiś. W końcu decydujemy zostać tu 3 noce,a cena już sięgnęła nawet 270 euro! Ostatecznie schodzimy na 450 RON za nocleg, co w przeliczeniu 1:1 wynosi.....wiadomo ile. Masakra! Idziemy odważnie dalej licząc na to, że znajdziemy coś tańszego. Po kilku minutach marszu mija nas gość kręcąc kluczami...Jeszcze jedna próba negocjacji cen i...udało się! Mamy 3 noclegi za 300 RON. Żeby była jasność: oni nie wynajmują swoich kwater tylko czyjeś...taki zawód :) Dla rodziny, u której mamy się zatrzymać, najważniejszym faktem jest to, czy jesteśmy na pewno małżeństwem. Gość sprawdza nasze nazwiska w paszportach. Nawet obrączki mu nie wystarczają. Rany...Zastanawiamy się, czy idziemy do kościoła spać czy gdzie?(w końcu tego typu historie przeżyliśmy w Mołdawii). Ok, podjeżdżamy kawałek busem (bilety są po 3 RON, ale można je kasować dwukrotnie). Nasza kwatera jest przy Bulwarze Mamaia. Osobne a`la mieszkanko z łazienką i mini kuchnią, a właścicielka gada po angielsku. Jest dobrze! Nasz wybawiciel prowadzi nas do kantoru, bo przecież musi dostać swoją prowizje- ciekawi jesteśmy, ile wynosi... Znajduje nam kantor z najlepszym kursem i wracamy na kwaterę. Okazuje się, że za znalezienie nam kwatery koleś kasuje 45RON- nieźle! My tymczasem ogarniamy się i ruszamy na Stare Miasto. Plażę zaliczymy w następne dni.
Wsiadamy w bus nr 40, który dojeżdża na stację kolejową- Marcin nie może sobie darować zdjęcia na tle torów. Cykamy kilka fotek i idziemy w stronę portu, a stamtąd na Stare Miasto. Od stacji trzeba kierować się wzdłuż portu, Bulwar 1 Maja, który potem przechodzi w Bulwar Ferdynanda. Spacer trwa ok. pół godziny zanim dotrzemy do Parku Archeologicznego, gdzie znajdują się do teraz amfory,w których w czasach starożytnych przechowywano wino. Idąc przez park, dochodzi się do Starego Miasta, gdzie punktem centralnym jest Piata Ovidiu. Może i Stare Miasto jest piękne, ale całkowicie rozkopane. Przejść przez plac jest ciężko, a co dopiero rozkoszować się jego urokiem... Krążymy wśród kompletnie zdewastowanych uliczek, docieramy nad morze, gdzie znajduje się słynne kasyno z czasów (chyba) XIX wieku- teraz oczywiście hotel. Powoli zaczynamy głodnieć, więc wracamy do ślicznej i zatłoczonej knajpy na samym początku drogi do placu. Super obsługa, świetna pizza. Dla zainteresowanych: dwie pizze i cztery piwa (a co tam!:)) 54 RON. Wracamy na kwaterę. Zaskakuje nas fakt, że spotykamy tam Francuza, który zagadał nas kilka godzin wcześniej na Starym Mieście. Miał problem, bo było późno i nie miał noclegu. A ponieważ dobrzy z nas ludzie, to dałam mu numer telefonu do Joany, naszej "pani domu" i jak widać dogadał się z nią co do spania. Może będzie miło wspominał Polaków ;) Trochę reklamy w świecie nam nie zaszkodzi.