Podróż busem nie była najgorsza, choć trwała prawie 14h. Dobrze, że można było się przespać! No i było wi-fi ;) Oczywiście zaraz po wyjściu w Sapie obskakuje nas tuzin osób proponując wycieczkę po wsi i noclegi. Trafiamy do hotelu Honey Moon w samym centrum. Właściwie tam wszystko jest w centrum, bo Sapa to malutkie i niezwykle malownicze miasteczko. Hotel kosztuje nas 8 $ za nocleg i jest zdecydowanie w najwyższym standardzie dotychczas- to cieszy podwójnie. Planujemy zrobić sobie mały trekking, żeby obejrzeć słynne pola ryżowe, ale każdy nam to odradza. Oczywiście wszyscy proponują przewodnika, na ulicy zaczepiają nas miejscowi proponując podwózkę na skuterku. Z jednym kierowcą Marcin wdaje się w dyskusję. Pan chce nas wziąć do wioski, w której znajdują się owe pola za 15 $ za osobę. Szalony! Odchodzimy od niego, ale notorycznie wraca proponując coraz to niższą cenę. Nasza propozycja to 8 $ za dwie osoby :) Trafiamy w końcu do oficjalnej informacji turystycznej. Charakterystyczne dla Wietnamu jest to, że informacje turystyczne znajdują się wszędzie, ale tak naprawdę są to odpowiedniki naszych agencji turystycznych: wchodzisz, chcesz się czegoś dowiedzieć i od razu proponują ci swoje wycieczki, przewodników itd. W Sapie wyjątkowo znajduje się oficjalna informacja turystyczna. Niestety mamy tylko jeden dzień, żeby wszystko zobaczyć, dlatego pan odradza nam trekking z uwagi na odległości. W końcu do nas dociera, że rzeczywiście nie damy rady. Szkoda, że przed wyjazdem nie wyrobiliśmy międzynarodowego prawa jazdy- wówczas można by wypożyczyć skuterek i samemu wszędzie pojechać. No nic, pozostaje nam znaleźć jakiegoś w miarę taniego drivera.
Wychodzimy z informacji turystycznej i widzimy, że czeka na nas nasz "przyjaciel" od skuterka. Marcin koniecznie chce zobaczyć Silver Waterfall, więc umawiamy się ostatecznie z panem na 10 $ za nas dwójkę. Nie możemy jechać we dwójkę na jednym skuterku, więc przywołuje kolegę, i się rozdzielamy. Nie wiem, czy mnie to cieszy, nie ufam za grosz tym ludziom, poza tym boję się, że spadnę ;) Na szczęście moje obawy są kompletnie nie na miejscu. Nasi kierowcy okazują się naprawdę super, a jazda pełna pozytywnych wrażeń. Wejściówka na wodospad kosztuje 10 000 dongów/os (1,50zł). Na mnie wielkiego wrażenia nie robi, widziałam takich wodospadów już wiele i szczerze mówiąc zaczynam się złościć, że jesteśmy tutaj, a nie na polach ryżowych. Dogadujemy się z naszymi kierowcami, że za ekstra 10 $ zabiorą nas do wioski i we wszystkie najładniejsze punkty widokowe. I to jest strzał w dziesiątkę! Nie do opisania. Feeria barw! Do tego ludzie pracujący polach, niezależnie od wieku. Nieprawdopodobny widok... Faktem jest, że wszystko zrobione pod turystę, sama wioska to po prostu jeden wielki sklep. Na szczęście nasi kierowcy w żaden sposób nie naciągają nas na zakupy, w ogóle nie zatrzymują się przy straganach. Stają tylko wtedy, kiedy mówię, że chcę zrobić zdjęcie.A robię ich mnóstwo.
Wracamy do miasteczka. Prosimy o wysadzenie nas na starówce. Piekna jest, choć wygląda jak w każdym turystycznym mieście. Mnie się bardzo podoba. Idziemy coś zjeść. Tym razem bardzo po europejsku, bo Marcin na ryż nie może patrzeć, a i ja już mam dość. Bierzemy tosty.
Pozostaje nam ogarnąć jutrzejszy bus do Hanoi. Kierujemy się w stronę informacji turystycznej, ale po drodze wchodzimy do sklepu z odzieżą The Nord Face, Nike, Jack Wolfskin, Columbia. Wszystkie fabryki znajdują się w Wietnamie, więc wszystko jest powszechnie dostępne w cenach mniej więcej o 75% niższych niż w Polsce. Marcin wynegocjował super ceny butów trekkingowych i dwóch par spodenek The Nord Face oraz moich pięknych różowych Nike'ów ;) Tak się tym wszystkim zaaferowaliśmy, że Marcin zapomina ze sklepu plecaka-ten sam Marcin, który nigdy niczego nie gubi ;) Na szczęście plecak czeka na niego na miejscu.
Ogarnęliśmy bilety do Hanoi za 300 000 dongów i wróciliśmy do hotelu. Nie wspominałam jeszcze, że w busie do Sapy poznaliśmy Huberta, który podróżuje już od 5, 5 miesiąca (!!!). Umawiamy się z nim na piwo i siadamy na schodach amfiteatru w samym centrum miasta. Nie tylko naszą trójkę tam przywiało, bo towarzyszy nam kloszard grający na gitarze, amatorska drużyna piłkarska, która urządziła sobie z placu boisko, małe dzieci wieszające się Marcinowi i Hubertowi na szyi. Klimat super! Wracamy późnym wieczorem do pokoju i idziemy spać.